Fantastyczny album. Dużo mniej agresywny i wyciszony w porównaniu do poprzednich albumów Velvetów od których totalnie się odbiłem. Godly songwriting i produkcja. Parę przemyśleń to niektórych trackach (pierwotnie napisałem "top tracki", ale to cały album, lol) Pale Blue Eyes to przepiękny heartbreak song, oczy mokre. Jesus - desperacja, która doprowadziła Żyda do szukanie sensu w Jezusie? geniuszzz Beginning to see the light - ta piosenka przypomina mi moje tripy na kwasie, duchowość i połączenie ze światem. I'm set free - damn, heroin sucks. Ale mając ADHD i skłonności do uzależnień ta piosenka uderza w mordę mocno. The Murder Mystery - błagam, przesłuchajcie to na słuchawkach. Niesamowity eksperymentalny kawałek. Nie do końca jeszcze go rozumiem, najbardziej wymagający kawałek na płycie(?). Muzycznie miazga. Piękny krążek, 5/5, laur konsumenta i emmy.
Dobry prog rock, fun, raczej nie wrócę, chyba, że w piwnicy rodziców oświetlonej blacklightem. Top track: A Passage to Bangkok - smoke weed everyday, eeeee
NEEEEEEXT
Its Frankie, baybeeee. Tunes to make you forget the impending apocalypse 🥰
Raczkujący psychodeliczny rock. Album otwierają dwa mega mocne kawałki - Lost Woman i Over, Under, Sideways, Down. Trochę potańczyłem słuchając. Reszta męcząca/forgettable. Bardzo się zestarzało, ciężko uwierzyć, że to i "The Velvet Underground" dzielą zaledwie 3 lata. Wokal był tylko na prawym kanale w 90% kawałków, nie do końca rozumiem wybór w masteringu. Yardbirds są o tyle ciekawi, że to pierwsza kapela takich legend jak Clapton, Page i Beck. Fajnie, że trafili się tak wcześnie, to lektura obowiązkowa do dalszego słuchania dalszych, ciekawszych projektów tych ziomeczków.
Absolutna strata czasu i złodziej miejsca na bardziej wartościowy album na tej liście. Choć ma chwytliwe radio-friendly utwory, takie jak "We Got the Beat" czy "Tonite", reszta materiału wypada przeciętnie i działa to bardzo słabo jako album. Struktura piosenek jest prostacka, a tekstowo wypada tak, że jestem w stanie uwierzyć, że Go-Go's miały dostęp do ChatuGPT w 1981. Zespół, który wywodzi się z punkowej sceny, ma zero pierdolnięcia przez sterylną produkcję muzyczną, co odbiera autentyczności całemu brzmieniu. Muzyczny odpowiednik lalki "Punk-rock Barbie". Wokal Belindy Carlisle jest mało dynamiczny, co dodatkowo osłabia jakikolwiek potencjał emocjonalny utworów. Na tle innych zespołów z tego okresu, takich jak Blondie czy The Pretenders, Go-Go’s wypadają słabo, nie wnosząc nic nowatorskiego. Album wydaje się bardziej komercyjnym produktem niż prawdziwą ekspresją artystyczną. W sumie idealnie pasuje do amerykańskich malls, gdzie królował. Ocena: Mocne 1, bo śmiechłem po zobaczeniu tytułu "Skidmarks on my heart"
"Pink Moon" Nicka Drake’a to arcydzieło minimalistycznej muzyki folkowej. Proste, ale mistrzowskie kompozycje gitarowe, przejmujące teksty i surowa produkcja tworzą niezwykły, intymny klimat. Emocjonalne doświadczenie, które głęboko mnie poruszyło. Bardzo lubię muzykę Elliotta Smitha - przed odsłuchaniem tego albumu nie wiedziałem, że jedną z jego głównych inspiracji jest właśnie Nick Drake. W muzyce obu artystów czuć piękno nadziei w rozpaczy. Mocne 4, jeden z moich ulubionych albumów na liście do tej pory.
It's foooooin. Parę bangerów, dobre muzycznie i fajny mix. Ale album jest dla mnie trochę nudny, raczej nie wrócę. Słabe 3
Mega dobry indie pop z bogatym podkładem muzycznym, inspiracja dla całego gatunku. Przyjemne słuchanko. 4
Fantastyczny album - emocjonalna podróż, pełna introspekcji, marzeń i refleksji nad przemijaniem. Jego piękno polega na połączeniu bogatej produkcji z osobistą wrażliwością. Mój ulubiony kawałek na płycie to "Someone Somewhere" Ten utwór to kwintesencja marzycielskiej atmosfery, która przewija się przez cały album. Piosenka o ulotnych chwilach, które zostawiają ślad w naszej pamięci. Powtarzająca się linia basu i perka działa niemal jak bicie serca, podczas gdy syntezatory tworzą aurę nostalgii i nadziei. Wokal Jima Kerra zdaje się opowiadać o formatywnych momentach, które zostają z nami na zawsze. Prosty koncept, który w swojej ludzkości bardzo ze mną rezonuje. "Somewhere there is some place that one million eyes can't see And somewhere there is someone who can see what I can see' 4, album wchodzi do mojej stałej rotacji
Windmills of your minds jest cute? Nie moja muzyka, przeleciało przeze mnie. Słabe 2.
"Low" to jedno z najodważniejszych dzieł w dyskografii Bowiego. Pierwszy album z berlińskiej trylogii jest pełen kontrastów: emocjonalny i eksperymentalny, chwytliwy, a jednocześnie alienujący – tragiczne arcydzieło. Album powstał w kluczowym momencie życia Bowiego – w trakcie jego wyjścia z uzależnienia i przeprowadzki do Berlina. Był spłukany przez umową z managerem i wyczerpany powiązaną sprawą sądową. To osobisty dziennik artysty, który walczył z własnymi demonami, jednocześnie szukając nowego kierunku w swoim życiu i sztuce. Pierwsza połowa to utwory bardziej konwencjonalne, choć nadal eksperymentalne, jak „Sound and Vision” czy „Breaking Glass”. Są to krótkie, intensywne eksploracje dźwiękowe, pełne melancholii i introspekcji, ale też niesamowicie chwytliwe. Z tej części mój ulubiony kawałek to "Always Crashing in the Same Car" - utwór o frustruacji wynikającej z powtarzania tych samych błędów – zarówno w życiu osobistym, jak i twórczym – ale w wyjątkowy sposób nadaje tej frustracji ton niemal stoickiej akceptacji. Nie ukrywam - rezonuje ze mną w bardzo osobisty sposób. Muzycznie utwór jest oszczędny, ale głęboko nasycony atmosferą rezygnacji i refleksji. Hipnotyczny riff gitary oraz powtarzalny rytm perkusji tworzą wrażenie zamkniętego cyklu, z którego nie ma ucieczki. Dźwiękowa metafora tytułowego „rozbijania się o tę samą ścianę”. Kluczowym elementem jest również melancholijny syntezator, który delikatnie unosi się w tle, podkreślając samotność i izolację. Wokal Bowiego, niemal wyciszony i pozbawiony emocji, dodaje utworowi jeszcze większej autentyczności. Druga połowa to niemal całkowicie instrumentalne kompozycje, które budują niesamowity nastrój za pomocą syntezatorów, ambientowych tekstur i hipnotycznych melodii. „Warszawa”, jeden z najbardziej charakterystycznych utworów na albumie, brzmi jak opowieść o samotności i tęsknocie – surowa, a jednocześnie przejmująco piękna. Emocjonalne serce albumu. Utwór wywołuje obrazy zimowych krajobrazów, pustych ulic i samotności, które jednak nie przytłaczają – wręcz przeciwnie, inspirują do refleksji. Jest w nim coś transcendentnego, jakby mówił o czymś większym niż codzienne życie. Myślę, że utwór, jak i cały album, świetnie odnalazłoby się w soundtracku Disco Elysium. Mocne 5, jeden z moich ulubionych albumów.
Kanon muzyki rozrywkowej. Produkcja albumu, bogata w syntezatory, gitarowe riffy i nietuzinkowe aranżacje, idealnie wpasowuje się w estetykę lat 80., choć miejscami wydaje się nieco przestarzała. Płytka jest żywiołowa i pełna osobowości. Zupełnie odwrotnie od Go-Go's Słabe 4
Nostalgiczna podróż do idealizowanych lat 50. i 60., pełna ironii i ciepła. "I.G.Y." i "New Frontier" wyróżniają się chwytliwymi melodiami i doskonałą produkcją, która jest krystalicznie czysta. Bogate harmonie, wysublimowane solówki i wyrafinowane syntezatory tworzą ciepłą atmosferę. Czyste brzmienie, inteligentne teksty i jazzowe wpływy tworzą spójny, klimatyczny album. Kocham ten vibe wyznań samotnego radiowca. Mocne 4
"Ágætis Byrjun", to dzieło przełomowe, które nie tylko umocniło pozycję zespołu na światowej scenie, ale także zmieniło sposób, w jaki postrzegana jest muzyka post-rockowa. Islandzka grupa stworzyła album, który brzmi jak coś spoza tego świata – hipnotyzujący, emocjonalny i nieziemsko piękny. Każdy utwór na "Ágætis Byrjun" to odrębny pejzaż dźwiękowy – od ambientowego spokoju po wzniosłe, niemal symfoniczne kulminacje. Utwór tytułowy, balansuje między delikatnością a epickością, opowiadając historię, której słowa nie są konieczne, by ją zrozumieć. Wystarczy wsłuchać się w dźwięki, by poczuć emocjonalne głębie. Sercem albumu jest jego wyjątkowa atmosfera – islandzka surowość połączona z mistycznym ciepłem. Sigur Rós używa nie tylko tradycyjnych instrumentów, ale także głosu Jónsiego (kocham jego wokal), śpiewającego częściowo w wymyślonym języku Hopelandic, jako dodatkowego instrumentu. To sprawia, że muzyka nabiera uniwersalnego charakteru – przemawia do serca, niezależnie od języka. To podróż przez emocje, krajobrazy i stany umysłu, które trudno opisać słowami. Nie ma w nim ani jednej zbędnej nuty, a całość składa się na jeden z najbardziej inspirujących, wzruszających i transcendentnych albumów w historii współczesnej muzyki. Absolutne arcydzieło. Mocne 5
Don't do crack, kids. Nightmare/5
Your dad will love this. 3
"Endtroducing....." to jak muzyczny Frankenstein – DJ Shadow wziął kawałki zapomnianych płyt winylowych, posklejał je z chirurgiczną precyzją i stworzył coś, co zamiast straszyć, zachwyca. To album, który z sampli zrobił sztukę, a Shadowa koronował na króla gramofonowej alchemii. 5
Solo Lennon do mnie nie przemawia, strasznie się wynudziłem. Mocne 2
Emerson, Lake & Palmer, znani z łączenia rocka progresywnego z muzyką klasyczną, na "Pictures at an Exhibition" podjęli się ambitnego zadania: reinterpretacji słynnej suity Modesta Musorgskiego w rockowej formie. Efekt jest odważny, ale niepozbawiony wad, które sprawiają, że album pozostawia mieszane uczucia. Największym atutem tego dzieła jest jego koncepcyjna śmiałość. ELP włożyli wiele serca w przekształcenie muzyki klasycznej w ekscentryczny, progresywny spektakl. Utwory takie jak "Promenade" czy "The Great Gates of Kiev" doskonale pokazują ich umiejętności instrumentalne i zdolność do tworzenia podniosłej atmosfery. Niestety, momentami album wydaje się być bardziej technicznym popisem niż emocjonalnym doświadczeniem. Jednym z problemów jest przesadna teatralność niektórych sekcji, która zamiast dodawać dramatyzmu, sprawia wrażenie ciężkości i pompatyczności. Fragmenty takie jak "The Curse of Baba Yaga" brzmią imponująco, ale brakuje im równowagi między techniką a emocjonalnym wyrazem. Pod względem produkcji album ma swój urok, ale rejestrowanie koncertowego występu powoduje, że brzmienie jest surowe i nierówne. To dodaje autentyczności, ale odbiera pewną spójność, którą można by osiągnąć w studio. "Pictures at an Exhibition" to przykład albumu, który jest bardziej interesujący w swojej koncepcji niż w realizacji. Choć zasługuje na uznanie za innowacyjność i mistrzostwo wykonawcze, brak mu emocjonalnej głębi, która sprawiłaby, że byłby prawdziwie niezapomniany. To album dla fanów ELP i progresywnego rocka, ale dla innych słuchaczy może być bardziej imponującym eksperymentem niż czymś, do czego chce się wracać.
Not bad for a dad rock. Mocne 2
"Architecture & Morality" ma momenty błyskotliwej melancholii, ale zbyt często wpada w sterylność i monotonię, przez co bardziej imponuje konceptem niż angażuje emocjonalnie. Mocne 2
Hipsterskie szanty, not my thing.
Gitary przesterowane do granic możliwości dominują każdy utwór, tworząc ścianę dźwięku, która na pierwszy rzut ucha wydaje się nieprzystępna. Ale w tym hałasie kryje się piękno – głęboko ukryte melodie, które ujawniają się z każdą kolejną chwilą. "Just Like Honey", otwierający utwór, to idealny przykład – subtelna linia perkusji, melancholijne wokale i prosta, lecz urokliwa melodia wciągają jak powolna, nostalgiczna fala. Album balansuje między ostrą agresją a słodkim, niemal popowym wdziękiem. "The Living End" czy "In a Hole" eksplodują energią i dzikością, podczas gdy "Cut Dead" lub "Sowing Seeds" ukazują bardziej refleksyjną, niemal delikatną stronę zespołu. Ten kontrast jest esencją "Psychocandy" – zestawienia ekstremów, które tworzą unikalną całość. Pod względem produkcji album jest celowo surowy, a jego brzmienie jest zarazem retro i futurystyczne. Inspiracje zespołem The Velvet Underground czy Beach Boys są wyraźne, ale przefiltrowane przez buntowniczą wrażliwość lat 80., co nadaje całości świeżości i oryginalności. Choć nie wszystkie utwory są równie niezapomniane, a intensywna ściana dźwięku może być wyczerpująca, "Psychocandy" wymaga uwagi i cierpliwości, ale odwdzięcza się niezapomnianym doświadczeniem. 4/5
Album pełen gorzkich obserwacji, "Good Old Boys" to satyryczny portret amerykańskiego Południa. Randy Newman łączy piękne melodie z tekstami pełnymi kontrowersji i sarkazmu. Warto przesłuchać dla fantastycznego głosu Newmana. 3.5/5
Fest of Wire perfekcyjnie łączy amerykański folk, alt-country i latynoskie inspiracje, tworząc niezwykle klimatyczną podróż przez pustynne krajobrazy. Fantastyczna płyta, jeden z moich top soundtracków do chodzenia po mieście. "Attack! El Robot! Attack!" Mocne 4
"The Suburbs" to album pełen refleksji nad nostalgią i dorastaniem. Bólu marnowania dorosłego życia potęgowanego przez romatyzowanie młodości. Muzyka, która sprawia, że czujesz się jak studentka fotografii, która wraca do swojego rodzinnego miasta. 4/5
Nudne muzycznie i słabe tekstowo. Słabe 2
Znacie moje zdanie o tym albumie. 5/5
Emocjonalny pop z barokowym rozmachem, bardzo ciekawy album. Fav tracki: Oh What A World 14th Street Mocne 3
Wybuchowy miks gniewu, świadomości politycznej i niepowstrzymanej energii, który nadal brzmi aktualnie i inspirująco. Beaty są mocne i agresywne. "Bring the Noise" w wersji z Anthrax, który łączy hip-hop i metal, torując drogę do późniejszego rozwoju gatunku rapcore. Nie bali się eksperymentów. I luv Flava Flav. 4/5
Debiutancki album PJ Harvey, "Dry", to surowa, emocjonalna i niezapomniana eksploracja kobiecej siły i wrażliwości. Nowatorski kierunek dla alternatywnego rocka, łącząc minimalistyczne brzmienia z intensywnym, niemal prymitywnym przekazem. Brzmienie albumu jest surowe, zdominowane przez potężne gitary, oszczędne aranżacje i pulsującą perkusję. Produkcja podkreśla autentyczność i intymność muzyki – nie ma tu miejsca na nadmiar, wszystko jest skoncentrowane i celowe. Wokal – raz subtelny, raz pełen furii – jest rdzeniem tej płyty. Moje top tracki to "Oh, my lover", "Dress" i Sheela-na-gig". Ale cały album jest prawie idealny. Słabe 5
Pewnie nie raz mówiłem co myślę o Regge. Finley Quaye zdecydowanie zaskoczył. Rzadko zdarza się album, który zmienia sposób postrzegania gatunku, ale "Maverick A Strike" robi to z zaskakującą lekkością. Finley Quaye bierze reggae za bazę, ale filtruje je przez acid jazz i britpop, tworząc brzmienie, które jest jednocześnie luźne i nieprzewidywalne. "Even After All" hipnotyzuje swoją prostotą, "Sunday Shining" eksploduje pozytywną energią, a "Your Love Gets Sweeter" pokazuje jego bardziej soulową stronę. Choć nie wszystkie utwory trzymają ten sam poziom, a momentami album wydaje się nieco zbyt rozmyty, to właśnie ta swoboda sprawia, że trudno go jednoznacznie sklasyfikować – i w tym tkwi jego siła. Słabe 4
Abum, który z każdą nutą zagłębia się w mroczne zakamarki ludzkiego umysłu. Alice in Chains stworzyli dzieło surowe i szczere, balansujące między grunge’owym ciężarem a duszną introspekcją. Ciężko nie czuć uwięzienia w przerażających warunkach, nad którymi nie ma się kontroli - czy to przez wojnę czy ciężkie dragi. Od pierwszych dźwięków czuć intensywność i desperację – zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej. "Down in a Hole", jeden z najbardziej przejmujących momentów albumu, to intymne wyznanie o bólu i samotności. Akustyczne aranżacje dodają utworowi melancholijnej głębi, a jednocześnie kontrastują z cięższymi fragmentami płyty. W "Hate to Feel", zespół nurkuje w chaos i autodestrukcję, a Staley eksploruje swoją walkę z uzależnieniem. Dziwaczna, niepokojąca struktura utworu – zmieniające się tempo i nieprzewidywalna dynamika – idealnie oddaje rozdarcie wewnętrzne, o którym opowiada tekst. "Rooster" to monumentalny utwór – opowieść o traumie wojennej, oparta na osobistych doświadczeniach ojca Jerry’ego Cantrella. Porywająca melodia i mocne, emocjonalne wokale Staleya sprawiają, że utwór brzmi jak hymn o przetrwaniu w obliczu cierpienia. Gitary Jerry’ego Cantrella(który napisał tekst do Rooster - to o jego starym) są ciężkie, ale nigdy nie dominują, pozostawiając przestrzeń na harmonię i wokale, które stanowią centralny punkt całej płyty. Muzyczna podróż pełna mroku, niesie w sobie także element oczyszczenia i akceptacji. 4/5
Album pełen wyrafinowanych melodii, introspektywnych tekstów i subtelnych eksperymentów, które zwiastowały nową erę rocka. Od folkowego ciepła "Norwegian Wood", przez soulową energię "Drive My Car", aż po poruszające "In My Life", każdy utwór pokazuje nową stronę zespołu. Brzmienie jest bogate, organiczne, a wpływy Dylana i Motown doskonale współgrają z ich naturalnym talentem do chwytliwych harmonii. Mocne 5
Jeff Buckley niewątpliwie miał niezwykły głos – pełen emocji, ekspresyjny, wręcz eteryczny. Na "Grace" ten wokal unosi się nad bogatymi aranżacjami, czasem delikatnymi, czasem dramatycznie rozbudowanymi. Problem w tym, że choć doceniam techniczną wirtuozerię i pasję, to emocjonalna intensywność albumu nie do końca do mnie trafia, przez co album zawodzi w swoim głównym celu. Mocne 2
Dwie Grace pod rząd? Co to, pokuta po spowiedzi? "You can call me Al" to banger ze świetnym hookiem. 2