Monumentalny album. Początki prog rocka pokazują, jak ten gatunek powinien brzmieć - Floydzi wykorzystują wszystkie możliwości długiej, meandrującej formy zamiast przez 15 minut męczyć tę samą gitarę i nic więcej, jak to często ma miejsce w późniejszym rocku progresywnym. Jest to kolejny album czerpiący z szerokiej tradycji muzycznej po to, żeby zbudować coś zupełnie nowego. Mocne inklinacje bluesowe (gitara w pierwszych utworach), jazzowe (saksofon) a nawet funkowe (późniejsza gitara), lirycznie i wokalnie czerpie z Beatlesów pełnymi garściami. A mimo to brzmi zupełnie świeżo i nowatorsko. W tej muzyce można się roztopić, a jednocześnie wymaga dużej uwagi. Łatwo się dać zgubić 30-minutowej narracji Shine On You Crazy Diamond, wydaje mi się, że właśnie dlatego twórcy rozbili go na dwie części i dorzucili trzy piosenki w środku. Diamond mogłoby w pojedynkę robić za cały album. Oni stworzyli muzykę rockową od nowa. Po Beatlesach być może najbardziej rewolucyjny zespół w historii zachodniej muzyki współczesnej.
Mam problem z tym albumem, bo wiem, że recenzją narażę się Cichemu (a co gorsze Julii). Ja najzwyczajniej w świecie nie lubię Bowiego. W ogóle do mnie nie trafia to, co tworzył. Nudzi mnie i drażni. Pamiętam, że miałem jakieś podejścia, ale od razu odpuszczałem. Teraz przesłuchałem cały ten album z uwagi na naszą listę, ale okropnie się przy tym męczyłem. Zawsze słuchając Bowiego mam wrażenie, że bardziej mówi, niż śpiewa oraz, że jego własna muzyka mu przeszkadza w tym śpiewaniu. Nie widzę żadnego połączenia pomiędzy ściężką instrumentów i jego głosem. Dla mnie nie ma w tym śpiewie głębi ani rytmu, często wydaje mi się, że krzykiem próbuje nadrobić niedostatki. Autentycznie zero przyjemności ze słuchania go, a nawet wręcz przeciwnie. Zastanawiam się, co przegapiam w odbiorze jego twórczości, bo przecież cały świat się zachwyca i niemal każdy muzyk, który zaczynał karierę po nim, wymienia go jako dużą inspirację. Wydaje mi się, że słyszę nawet paralele u Sea Power (ci od muzyki do Disco Elysium), których uwielbiam. Ale Bowiego zwyczajnie nie łapię. Cytując Gałkiewicza z "Ferdydurke" Gombrowicza: "Ale kiedy ja się wcale nie zachwycam! Nie zajmuje mnie! Nie mogę wyczytać więcej niż dwie strofy, a i to mnie nie zajmuje! Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?" Momentami kojarzy mi się z poezją śpiewaną, którą ktoś specjalnie utrudnia i tworzy nieprzystępną, bo to bardziej artystyczne. Autentycznie nie rozumiem tego niesamowitego fenomenu Bowiego. I męczy mnie to, bo chciałbym widzieć to, co widzą w tym Ci ludzie, których zdanie cenię. Pisząc to puściłem sobie drugi raz ten album, żeby może spojrzeć na niego inaczej albo odświeżyć sobie wrażenia. Wyłączyłem na czwartym utworze, bo mnie już drażniły te jego krzyki. Jedyne utwory, które mi się podobały to te, w których nie śpiewał. Ten tryptyk Sense of Doubt (świetne piano; swoją drogą to chyba było częścią soundtracku do filmu na podstawie "My, dzieci z dworca Zoo", jedna z ciekawszych książek, jakie przeczytałem w gimbazie), Moss Garden i Neukoln. Z tego co czytałem na tej liście jest jeszcze 8 albumów Bowiego. Nie mogę powiedzieć, żebym był podekscytowany, ale może w międzyczasie się przekonam jakoś.
Easy five. Zero zastanowienia. Nie słucham country, na co dzień nie lubię tego amerykańskiego akcentu, który ma Johnny Cash, zazwyczaj ciężko mi się też przebić przez tragiczne jakości nagrań występów na żywo z dawniejszych czasów. A jednak ten album wciągnął mnie od początku do końca. Piosenki są chwytliwe, a jednocześnie świetnie pasują do miejsca, w którym zostały wykonane. Cash jest zajmujący jako prowadzący, zabawny, /witty/. Świetnie czuje publiczność i zwyczajnie rezonuje z tymi mężczyznami. Wydaje mi się, że więźniowie, trochę jak dzieci, muszą być jedną z najtrudniejszych widowni. Z jednej strony taki występ to na pewno święto, zwłaszcza w latach siedemdziesiątych, ale z drugiej strony to ludzie, którzy na kilometr wyczują fałsz i strach. A Cash w sekundę burzy jakikolwiek mur. Jak w wielu przypadkach kontekst odgrywa kluczową rolę. Gdyby to był zwykły live to wciąż byłoby to mocne 4,5 - coś, co buja i czego chętnie posłucham jeszcze w przyszłości. Ale za same nagrania tej interakcji z publicznością i kontekst to jest mega pewne 5.
Przyjemny album, ale taki, o którym pewnie niedługo zapomnę (aczkolwiek czytając o nim dowiedziałem się o istnieniu japońskich zespołów Boredoms i OOIOO, które spróbuję obczaić z czasem). Niemniej cenię go za bardzo dużą spójność, która na początku wręcz skłaniała mnie do opinii, że jest to album konceptualny, opowiadający spójną historię od początku do końca. Potem to się trochę rozmyło i z tego, co przeczytałem po przesłuchaniu, to sami twórcy raczej się odżegnują od tej kategorii. Muzyczno-wokalnie to nie są moje klimaty, usypia mnie to i utrudnia skupienie. Gdyby nie to, że ta grupa wymusza na mnie uważne słuchanie, to pewnie by ten album przeleciał bez żadnego śladu przeze mnie. Kojarzy mi się trochę z shoegazem, który jest strasznie beznamiętny. Niemniej jestem zdania, że ten album dobrze przewiduje pewne bolączki XXI wieku - samotność, odosobnienie, apatię. Miłość, o którą się nie walczy i głównie płacze w kącie do niej. Plus oczywiście umaszynowienie naszego życia. W każdym utworze czuję rezygnację i apatię. I choć rezonują one ze mną, to zobojętniają mnie na ten album i jego treść. Osobiście chciałbym w tym usłyszeć więcej życia.
Skasowała mi się prawie całkowicie napisana recenzja, fml... Nie podszedł mi ten album za bardzo. Przesłuchałem go kilkakrotnie, bo chciałem go polubić, ale jakoś tak nie trafia do mnie i przelatuje przeze mnie. Kiedy jakiś czas temu przypadkiem trafiłem na ich wcześniejszy album o tej samej nazwie to zainteresował mnie dużo bardziej. Nie dosłuchałem go wtedy do końca, ale często na niego zerkałem. Czekam na okazję, kiedy pojawi się na tej liście. Z utworów, które zapadły mi w pamięć - na pewno "The Murder Mystery". To jest genialne akurat, mega ciekawe, eksperymentalne dzieło. Te nakładające się ścieżki i dwugłos są niesamowite. Zabawny efekt uzyskałem próbując ekstrahować pojedynczo raz jeden, raz drugi głos. Bardzo ciekawe, jak bardzo synergia zwiększyła moc. W pojedynkę brzmią po prostu słabo. A w dwugłosie dosłownie podnoszą tętno. "Pale Blue Eyes" też ze mną zostało, ale w mniejszym stopniu. Reszta była dla mnie (muzycznie) jakaś taka beatlesowa, nie podchodzi mi takie granie do końca. Nie jestem w stanie do końca powiedzieć, dlaczego się odbiłem, bo bardzo chciałbym lubić ten zespół. Ale jakoś tego nie czuję.
Pełna zgoda co do tego, że nie można jej odmówić potężnego głosu. Ma płuca dziewczyna i potrafi z nich korzystać. Ale w przypadku tego albumu to trochę by było na tyle. On jest poprawny, widać, że ludzie włożyli w niego dużo kasy i studyjnej pracy. Ale przez to wydaje się trochę sztuczny. Brakuje mi w nim autentycznego uczucia, jest dla mnie płaski. Plus wydaje mi się, że w podobnej kategorii jest przynajmniej kilka ciekawszych albumów, które nie zyskały takiego rozgłosu, a moim zdaniem na niego zasługiwały. Pierwsze, co mi przychodzi do głowy to Selah Sue i jej debiutancki neo-soulowy album (2011, ten sam rok co Adele), o wiele ciekawszy muzycznie krążek (swoją drogą szalenie polecam). Z popowych piosenkarek o charakterystycznych, mocnych głosach myślę jeszcze Sia i "1000 Forms Of Fear", dosłownie trzy lata młodszy album, którego nie ma na liście. Adele dla mnie w każdym utworze jest taka sama. Wszystko bazuje na wysokich tonach i jej mocnym głosie, po kilku utworach robi się to dla mnie irytujące. Plus każdy utwór to tylko płakanie za facetem, nudy. Nie ma nic nudniejszego, niż dziewczyna, której jedyny temat to faceci. Plus jak w utworze "Lovesong" usłyszałem "Whenever I'm alone with you, You make me feel like I am young again" miałem takie wtf, masz 21 lat XD Sprawdziłem to, bo aż mi się wierzyć nie chciało, że ktoś to puścił. To cover utworu The Cure (uff!), ale i tak miałem trochę facepalma. Myślę, że moją ocenę może trochę wykrzywiać jej szalona popularność, bo jak wiadomo sceptycznie podchodzę do wszystkiego, co trafia w masowe gusta, zwłaszcza jeśli powstało współcześnie w epoce kultury jako produkcji masowej. Ale właśnie ten album wydaje mi się bardziej towarem, niż dziełem sztuki. A za tym nie przepadam.
Totalnie kupuję ten album. Świetnie się przy nim bawiłem, to zwyczajnie dobrze buja. Wydaje mi się, że istotą tego albumu nie jest jego popularność wśród współczesnych wyrażona w prostych liczbach. I to nie jest powód, dla którego on znalazł się na tej liście. Ten album jest przede wszystkim cholernie punkowy, zespół pokazał, że dziewczyny mogą grać (a nie tylko śpiewać) i mogą grać z pazurem (w tym samym czasie grać zaczęła Joan Jett z tego, co sprawdziłem - imo podobny nurt, ale Jett grała ostrzej). Jasne, to jest bardzo soft punk, bliżej mu do Green Daya (kilka fragmentów bardzo mi się kojarzyło z "Jesus of Suburbia"), niż do jakichś turbo anarchicznych hard core'owych zespołów w stylu Exploited, ale mimo wszystko jest to w pełni kobiecy punk. Po drugie, to jest bardzo feministyczny album. To jest okres, w którym kwestia radykalnej kobiecej seksualności zaczęła być bardzo nośna w Stanach i zaczęła zwiastować koniec drugiej fali feminizmu (która przypada mniej więcej na lata 1960-1990). Dziewczyny otwarcie mówią o swoim pożądaniu (Lust To Love), o porzucaniu toksycznych relacji, prawdopodobnie z narcyzem (Fading Fast, Skidmarks On My Heart), o nocnych wypadach na miasto i niezależności (Tonite, We Got the Beat), ale także o ignorowaniu społecznej opinii (Our Lips Are Sealed). Jest też This Town, które łączy wiele z powyższych wątków. Z drugiej strony nie realizują stereotypu man-eaterek albo freudowskiej zazdrości o penisa, tylko bardzo otwarcie eksplorują swoją kobiecość i uczuciowość (już sama okładka oraz tytuł albumu o tym świadczą; ale też emocjonalna dwoistość Lust To Love, czy bolesne How Much More). I koniec końców ten album jest zwyczajnie muzycznie solidny. To wszystko jest melodyjne i bardzo poprawne instrumentalnie, sekcja rytmiczna (perkusja + bas) są naprawdę dobre, z przyjemnością tego słuchałem. Perkusistka miewa całkiem ciężkie kopyto i fajnie niskie nastrojone tom-tomy. To nie takie durne placeholdery, jak w wielu zespołach, gdzie perkusja gra tylko najprostsze groove'y, żeby wybijać tempo, a basista gra na dwóch strunach i nikt go nie słyszy dopóki się jakoś makabrycznie nie pomyli. Zespół popadł w zapomnienie (po przesłuchaniu tego albumu wydaje mi się, że bardzo niesłusznie), ale wydaje mi się, że to ten casus "They walked, so that other could run". Bardzo mocne 4 jak dla mnie, ze wskazaniem na 4.5, bo serio się dobrze bawiłem. Jakby to było trochę cięższe, to już na pewno 4.5
Mam problem z tym albumem. Jest dla mnie trudny do oceny. Bardzo długo wahałem się pomiędzy 3 i 4. Jest bardzo ambitny, to mu trzeba oddać. Ludzie, którzy przy nim pracowali chcieli stworzyć coś wyjątkowego i nietuzinkowego. Wydaje mi się jednak, że trochę się w tym wszystkim zapętlili i nie potrafili pójść zdecydowanie w jednym kierunku. Utwory są mocno zróżnicowane, raz mają muzykę o orgazmach, a raz o wojnie. Raz szybkie i wysokooktanowe Born To Run, zaraz jakaś rzewna melodia ze smutnym tekstem. Niektóre z tych utworów jako stand-alone są naprawdę ciekawe i zapadające w pamięć (dobrze znane \"Relax\" i \"War\"), ale jako całość jest to mega chaotyczne. Plus nie wiem, kto wpadł na pomysł 13-minutowego utworu na otwarcie albumu synth-rockowego, ale to był moim zdaniem bardzo zły pomysł. Wydaje mi się, że ten utwór zamyka w sobie wszystkie cechy (zwłaszcza problematyczne) tego krążka - jest za długi, niespójny i chaotyczny. Myślałem jednak przez długi czas nad czwórką, bo jednak części pojedynczych utworów słucha się całkiem przyjemnie. Ale w mojej głowie różnica między 3 i 4 jest następująca: czy jest to album, który włączę sobie samodzielnie w przyszłości w jakiekolwiek sytuacji, bo będę go chciał posłuchać dla samej przyjemności słuchania? W przypadku \"Welcome to the Pleasuredome\" nie sądzę, żeby tak było. Mógłbym wrócić do niego z intelektualnej ciekawości lub dla poszerzenia kontekstu i zrozumienia, ale na pewno nie po to, żeby go posłuchać dla samej muzyki. Stąd jednak 3. 3,3 przy dobrym wietrze, ale jednak 3. Myślę, że kontekst jest historycznie ciekawy i to, że był to album wykreowany przez spin-doktorów i zamierzoną kontrowersję jest znaczący dla branży muzycznej. Taki prekursor idei promocji zespołów typu T.A.T.U. (kontrowersja, subwersja, udawany homoseksualizm) lub K-Popu (więcej w tym sztucznie napędzanego popytu i hodowania gwiazd, niż indywidualności i muzycznego talentu).
Kurde, jakoś trudno napisać mi coś więcej o tym albumie. Nie bardzo wiem, co mógłbym powiedzieć. Podoba mi się. Tak najzwyczajniej w świecie. Lubię ten wokal z wosku i young age angst. Brzmi jak coś, czego Karolina by słuchała jak miała 20 lat, taki vibe mniej więcej. Lubię dużą spójność tego albumu, wydaje mi się, że w tym gatunku konsekwencja to dobra rzecz. Lubię większość tekstów, dobrze mi się tego słucha. Będę wracał raz na jakiś czas pewnie.
Ciekawy album. Mój główny problem z nim to to, że nie lubię synthowego brzmienia, także lata 80-te to nie jest moja ulubiona epoka muzyki. Mimo to z przyjemnością mi się słuchało. To znaczy w tych momentach, w których nie przysypiałem, bo za późno do tego usiadłem. Najbardziej zwróciłem uwagę na to, o czym Cichy mówił - sekcja rytmiczna, która jest dużo bardziej wyrazista od instrumentów "prowadzących". Basista ma naprawdę fajny groove, długimi fragmentami ma pozycję dominującą wobec gitary, dobrze buja. Perkusistę podziwiam za bardzo dużą cierpliwość i dyscyplinę. Cały album naprawdę mocno akcentuje jego instrument, a gość mimo to posługuje się bardzo ograniczonymi środkami i nawet w momentach, które zapraszają do bardziej skomplikowanego grania on trzyma się swoich minimalistycznych zasad. Moim zdaniem buduje to fantastyczne napięcie. Nie wiem, czy wielu perkusistów, którzy dostaliby szansę wyjść bardziej na front, powstrzymałoby się przed wrzuceniem miliona ozdobników. Mega zdziwiło mnie to, jaką transformację przechodzi ten album w połowie. W samym środku mamy "Somebody Up There Likes You" (swoją drogą super instrumental). Cztery utwory przed są bardziej rockowe (momentami lekko funkowe dla mnie), a cztery po już zdecydowanie popowe. Ale jakoś mi to nie przeszkadzało, bardziej zaskoczyło. Myślę, że to intermezzo mocno zamortyzowało przejście. Chciałbym wrócić do tego albumu, jak będę miał spokojniejszy czas i nie będę przysypiał podczas słuchania.
Bardzo amerykański album jak na londyński zespół. W sumie to ciekawe, że to Brytyjczycy stworzyli wizerunek rockmana, który obecnie głównie kojarzy się z kulturą amerykańską. Ale ten album jest bardzo mocno bluesowy, także tematycznie czerpie z tej kultury (np. Brown Sugar) i z amerykańskiej fascynacji motywem drogi (np. Moonlight Mile). Nawet okładka (jeansy i skórzany pasek - zaprojektowana przez Andy'ego Warhola) mocno akcentuje amerykańskie motywy (ale też jednocześnie je tworzy). Chłopaki bardzo mocno eksponują swój wizerunek bad boyów, mnóstwo piosenek nawiązuje do narkotyków i burzliwych relacji. Cały album jest bardzo "brudny" - zarówno w dźwięku instrumentów, jak i w wokalu oraz tekstach. Z drugiej strony czuć w nim pewnego rodzaju ciężar, to nie jest beztroski rock&roll. Instrumental z "Can't You Hear Me Knocking" bardzo spoko. "Sister Morphine" zapadło mi w pamięć. Mimo to raczej nie będę tęsknił za tym albumem, także spokojne, równe 3.
Zdecydowanie lepiej mi to weszło niż \"Heroes\". Może dlatego, że tak mało śpiewu Bowiego na tym albumie. A może po prostu dlatego, że jest dużo bardziej eksperymentalny i przez to ciekawszy dla mnie. Te instrumentalne kawałki były przyjemne. Oczywiście bonus ode mnie za zatytułowanie jednego utworu \"Warszawa\" i dodatkowy plus za zachowanie polskiej pisowni. W tych czterech ostatnich utworach starałem się szukać uczuć, które ewokują we mnie ich tytuły i muszę przyznać, że rezonowało to ze mną. Poniesiony umiarkowanie pozytywnym odbiorem tego krążka przesłuchałem jeszcze raz utwór \"Heroes\", ale nic się nie zmieniło, dalej mi nie podchodzi. I ten album też, mimo lepszego odbioru, nie przekonał mnie jakoś do Bowiego i nie sprawił, że zrozumiałem jego fenomen. Z czasem robi się dla mnie ciekawy, ale wyłącznie na poziomie intelektualnym i głównie dlatego, że moje niezrozumienie dla jego twórczości wciąż mnie delikatnie frustruje. Mamy jeszcze 7 jego albumów przed nami, może na zasadzie syndromu sztokholmskiego na koniec zostanę wyznawcą. Na razie umiarkowane 3, także oczko wyżej, niż Heroes, które długimi fragmentami mnie zwyczajnie irytowało.
Bardzo przyjemny album. Primo - Lauper ma bardzo oryginalny głos. I robi z nim bardzo ciekawe rzeczy. Pod względem takiego bardzo dziwnego i niestandardowego wykorzystania głosu przypomina mi trochę Kate Bush (oczywiście to zupełnie inne style i style, ale taki vibe pokręconej laski mi się kojarzy; choć krótkimi momentami nawet podobne barwy mają). Secundo - jej piosenki są zróżnicowane. Cyniczne "Money Changes Everything", zadziorne "Girls Just Wanna Have Fun", nostalgiczne i smutne "When You Were Mine", dosyć futurystyczne "She Bop" i "Witness", które uderza w ska. Lauper jest na tej płycie bardzo wielowymiarowa - na zmianę silna i wrażliwa, zabawna i poważna. Silnie przebija przez ten album jej osobowość. Eksperymentuje ze swoim głosem i stylami, bawi się. Czuć młodzieńczą energię w tych utworach. A przy tym naprawdę spoko się tego słucha. Drugi odsłuch (w trakcie pisania tej recki) świetnie podszedł pod krzątanie się po chacie i porządki.
Najlepszy Donald z jakim miałem do czynienia od czasów Kaczora Donalda. Świetny album. Muzycznie niezwykle dopieszczony, mnóstwo groove'u, melodyjności, każdy kawałek fantastycznie buja. Optymizm i pozytywność bijąca z tego albumu są mega przyjemne. Jednocześnie nigdy nie przekraczają granicy takiego amerykańskiego przesadnego optymizmu i pozerstwa. Tak jak napisał Cichy - to taki powojenny optymizm amerykańskiego dobrobytu i dobrego samopoczucia, choć album jest już z wczesnych lat osiemdziesiątych. Bardzo mi się podoba to, jak bardzo jazzowy jest jednocześnie pozostając naprawdę lekki i przystępny. "I.G.Y." swoją treścią przypomina mi te kreskówki Texa Avery'ego z dzieciństwa, które w przerysowany sposób pokazywały życie w przyszłości - robił takie odcinki o domu przyszłości, samochodzie przyszłości i paru innych rzeczach. (Swoją drogą obejrzałem to sobie - nikt by tego dzisiaj nie puścił, są mocno niepoprawne XD). Mega dopieszczony album, super dźwięk, słuchanie tego jest jak jedzenie wykwintnego dania. Bardzo mocne 4,5, nie daję piątki tylko dlatego, że rezerwuję ją dla albumów, które trafiają do mnie na osobistym poziomie. Ale kusi, żeby dać tę maksymalną notę.
Imo nie na darmo ten album trafił na trzecie miejsce najbardziej overrated albumów w historii (z drugiej strony trafili tam też Beatlesi - Sgt. Peppers - i The Smiths - The Queen Is Dead, a to już jest kryminał). Nie mogłem się doczekać, aż się skończy, wynudziłem się koszmarnie. Gdyby tę listę układał ktokolwiek, kto nie urodził się w centrum Imperium Brytyjskiego, to ten album nie byłby nawet brany pod uwagę. Serio, nie jestem w stanie powiedzieć nic konstruktywnego, w zasadzie przestałem słuchać po kilku utworach. Jest tysiąc zespołów, które robiło podobne rzeczy, tylko wiele lat wcześniej i lepiej.
Miałem trochę trudności z tym albumem. Wydaje mi się, że zasługuje na więcej ciepła, niż jestem w stanie mu dać. To solidny hard rockowy album, ma kilka utworów, które kojarzę, choć nie sądziłem, że kiedykolwiek słyszałem cokolwiek Pearl Jamu. "Even Flow" to naprawdę dobry utwór, wydaje mi się, że ciężko z tym dyskutować. Z drugiej strony wydaje mi się, że z perspektywy 33 lat ten album stracił jednak sporo świeżości. Myślę, że to głównie przez setki naśladowców tego stylu, więc to nawet nie wina samej płyty, raczej tego, co przyszło po niej. Single z tej płyty są całkiem fajne ("Even Flow" czy "Jeremy" chociażby), ale są też jakieś takie nastoletnie smęty z tekstami, które odnalazłyby się też w repertuarze Happy Sadu (który nawet lubię czasami, ale nie oszukujmy się, nie jest to wybitna muzyka). Myślę zwłaszcza o "Why Go". Czuję, że sporo późniejszych twórców się mocno inspirowało. Zwłaszcza Godsmack, którym się jarałem w liceum, słyszę dużo zbieżności. Serio przydałaby mi się tutaj 10-stopniowa skala, bo to jest takie idealnie 3,5/5, za bardzo uderza w moje gusta na 3, a jednocześnie nie jest wystarczająco wciągające na 4 i stawianie tego na równi z "Tigermilk" czy "The Nightfly", do których na pewno będę wracał. Z tej płyty wrócę głównie do "Even Flow".
Piękny eksperyment, piękny chaos. Z jednej strony słyszę, jak prostymi środkami ten album został stworzony, z drugiej strony to wciąż jest kawał świetnej muzyki stworzonej przez jednego człowieka gdzieś w garażu. Współczesna oda do muzyki, bez rozróżniania na gatunki. Mam wrażenie, że na tej płycie wykorzystał wszystko - klasykę, jazz, synthy, funk, drum machine, hip-hop, wywiady, wycinki z filmów, co tylko chcecie. I gość sprawia, że to się łączy w jedną, spójną całość. "Stem" to absolutna perełka dla mnie. Słuchając tego mam wrażenie, jakbym dosłownie słuchał esencji wczesnych lat 90-tych. Ta płyta jest przede wszystkim intrygująca, zachęca do odkrywania i poszukiwań, a jednocześnie pozwala się w niej totalnie pogubić i po prostu porwać zmiennemu nurtowi. Jakbym miał czas na kolejne hobby, to po przesłuchaniu tego albumu kupiłbym sampler. Wahałem się długo między 4 a 5, ale chyba w ramach uznania za samo to, ile pracy i pasji musiało zająć samo zbieranie tych dźwięków pójdę w pięć.