Live!
Fela Kuti8/10 przyjemny, dużo instrumentów, lekki jazzowy vibe, czuć że ta muzyka żyje i że ci ludzie żyją muzyką. Ale no mój mózg niezbyt się dogaduje z kawałkami > 5 min
8/10 przyjemny, dużo instrumentów, lekki jazzowy vibe, czuć że ta muzyka żyje i że ci ludzie żyją muzyką. Ale no mój mózg niezbyt się dogaduje z kawałkami > 5 min
7/10 Tacy trochę Beatlesi z wodą. Bardzo przyjemnie buja, ale większość utworów zlewa się w jedno. Wolę ich album z Lolą w tytule, tam się wydają być trochę odważniejsi
Podobałoby mi się bardziej, gdybym była prawicowym brodatym mężczyzną. Muzyka ciężkiego życia, brudnej podłogi w barze i Harleya o lśniącym lakierze. Dla ludzi, którzy nigdy nie czyszczą powierzchni pod paznokciami.
Buja. Zaangażowana politycznie muzyka z charakterystycznym zaśpiewem. Podoba mi się, ale nie wrócę do niej. Doceniam całokształt, ale dla mnie ten ciągły strumień podobnych brzmień jest męczący
Z jazzem jest jak z kawiorem - czasem mam wrażenie że ludzie się nim rozkoszują, bo chcą wyjść na światowych. Ale doceniam kunszt, niesamowite sekcje instrumentalne, wybitną trąbkę, świetny saksofon. To po prostu nie jest moja muzyka, mój mózg ją wytłumia. I to też jest ok
9/10 Kocham Tori Amos. Kocham Bjork. Więc to oczywiste, że kocham też Kate Bush. Eksperymentalny pop. Jednostka wybitna i skrajnie oryginalna. Śpiewa to co chce i tak jak chce. Zostawiam kawałek mojej duszy przy tej płycie
5/10 Bardzo nierówne, wypchane watą słabych coverów, które dłużą się w nieskończoność. Ten album ma w sobie pewien urok lat 80., kilka dobrych hitów, ale jako jeden krążek męczy. Brakuje mu spoiwa, jakiegoś lejtmotywu, który skleiłby to w koherentną całość.
Jakie jest country każdy widzi. A to nawet, moim zdaniem, nie jest jakieś dobre country. Chłopiec z gitarą i niewiele więcej. 5/10 zaokrąglone w dół, bo czas zacząć się szanować.
Kilka hitów, które dają po mordzie, ale ogólnie jest to po prostu średnia płyta, z niezłymi beatami, które ciągną się za długo. 6/10.
9/10 Jack White to jest mistrz. Charakterystyczny wokal i wrażliwość. Charyzma. Vibe wczesnych 10'. Soczyste riffy, żonglerka instrumentami i mocne teksty. Można słuchać w kółko.
Pierwsza połowa tego albumu zasługuje na 2, ale albo nabawiłam się syndromu sztokholmskiego albo druga jest dużo lepsza. Eksperymentalny (czasem aż za bardzo) elektroniczny rockowy groove z rodzaju kochaj albo rzuć. Nadal nie wiem, czy kocham ale może uda się nie porzucić. 6.5/10
Długo się zastanawiałam czy dać jedną czy dwie gwiazdki. Dałam jedną, bo dało się przesłuchać. Monotematyczne, reptytywne, nie rzucające się w uszy. Niektóre kawałki nawet do przesłuchania, inne zbyt irytujące, aby kiedykolwiek do nich wrócić. Nie jest to płyta do której będę wracać i myślę, że spokojnie mogłabym umierać nie wiedząc o jej istnieniu. 2.5/10
Muzyka wszystkich ojców świata. Porządny rok, że skarpetek nie wybije, ale można się dobrze bawić, plus kilka naprawdę fajnych hitów jest na tej płycie. Nie każdy album musi zmieniać świat.
Bardzo przyjemny pop-rock może pop-punk. Teenage kicks na zawsze w serduszku. Niektóre kawałki irytujące i powtarzalne, ale za to wszystkie krótkie. Ma w sobie jakąś radość ten album i ja to szanuję. 8/10
Dziwna kakofonia dźwięków, która zarówno odrzuca jak i fascynuje. Mrocznie, niepokojąco, brudno. Jakby ktoś wziął porządną płytę i roztrzaskał ją na kawałki. Nie mogę dać mniej niż 7/10, chociaż nie mogę też powiedzieć, że ten album mi się podobał.
Nie do końca pasuje mi, że to wszystko są covery. Dużo słabsze od oryginałów. Ale śpiewane przez białego faceta. Lubię Elvisa, nie jest to jakaś kłująca w uszy płyta, ale niesmak nie pozwala dać mi więcej niż 7/10.
Ciekawe, w którą stronę poszłaby Nirvana, gdyby nadal tworzyła… Ta płyta pokazuje, że jak w każdym z nas, w Nirvanie są dwa wilki. Jeden chce grać łagodne, może nawet popowe kawałki, a drugi wydzierać się jakby go obdzierano ze skóry. Ja kocham oba. Wychowałam się na tej muzyce nie mogę dać mniej niż 9/10
Trochę muzyka dla ludzi w polarach. Coś pomiędzy oazą, harcerstwem a średniowiecznym festiwalem. Przyjemnie się słuchało, ale nie mam pojęcia, co ta płyta robi na tej liście. 6.5/10
Uwielbiam takie pokręcone rzeczy. Momentami brzmią jak dwójka pijanych ludzi na karaoke, ale przez większość czasu to po prostu ścieżka dźwiękowa do najdziwniejszego filmu świata. Cały album wypełniony jest radością i dobrą zabawą. No czego tu nie kochać? 9/10
Nie jestem chyba odpowiednim targetem dla tej płyty. Nie przeszkadza mi, ale nie porusza żadnych czułych strun. Gdzieś tam drapie mózg w przyjemny sposób, ale ja to jednak wolę być przeorana niż rozbujana. Plus brakuje mi jakiegoś WIELKIEGO HITU. 6/10
Wesoły, zakręcony, kreatywny i swobodny. Wszystko czego człowiek potrzebuje, by poprawić sobie humor. Our House wielkim hitem bylł, jest i będzie, a kilka innych kawałków wcale nie zostaje w tyle. Czy ta płyta zmienia życie? Nie, ale na pewno czyni je nieco znośniejszym 7.5/10 równane w górę
Przyjemny album świąteczny. Kilka evergreenów, wszystkie przyjemne, ale no to jest album świąteczny jednak. 8/10
Kolejny punkowy album. Ostatnio ciągle na nie trafiam i powoli zlewają mi się w jedno. Czy miło się słuchało? Tak. Czy cokolwiek zapadnie mi w pamięć? Nie. 6/10 i następny proszę
od tego wszystko się zaczęło, cały rap. Bez tego nie byłoby ani Taco ani Young Leosi. Dobre sample, z bitem mam tak, że ledwo się wkręcę i zacznie bujać, nagle się zmienia. Ale doceniam. Mogę słuchać i nawet z chęcią kiedyś wrócę. Sama się sobie dziwię, ale 8/10
To była królowa. Głos nie z tej ziemi. Nie przepadam za tym gatunkiem, ale nawet zatwardziały przeciwnik zmięknie przy tych utworach. Piękne aranżacje, cudowny głos i coś, co zostanie z nami na zawsze. 9/10
Kocham Nicka Cave’a. Naprawdę. Ale ten album… ten zespół? Brzmi tak jak wyobrażam sobie zaburzenie psychiczne. Niepokojące, niespójne, chaotyczne, mroczne, krzywe. Jeden utwór przywrócił nadzieję, ale był chyba po prostu wypadkiem przy pracy. Nie polecam. 2.5/10
Trochę Bowie stracił zęby na starość ł, przynajmniej w tej płycie. Wcześniejsze były mocniejsze, rewolucyjne momentami. Ta jest nieco wtórna i przyblakła. Ale z Bowiem jest jak z pizzą, nawet średnia jest dobra. 6.5/10 równane w górę.
Kojarzyć się może z The Doors albo The Strokes. Wokal momentami jakby niezbyt trzeźwy i czysty. Do przesłuchania i zapomnienia, ale uszy nie krwawią. Mocne 6/10, jedną nogą ponad przeciętnością.
Może przemawia przeze mnie wysoka gorączka, która właśnie mam, a może jest to idealna płyta na zimowe wieczory z kubkiem herbaty, kocykiem i śniegiem za oknem. Lekko Dylanowa, Youngowa, Cat Stevensowa. Nie dla każdego jak widać po ocenach, ale dla mnie - jak najbardziej. 8.5/10 równane w dół.
Jest w tym albumie coś, co do mnie przemawia. Nie przepadam za większością elektroniki, ale ta jest dość unikalna, mocno rockowa. Przypomina mi trochę Sneaker Pimps. Jest eksperymentalnie, czasem mrocznie, czasem kameralnie z posmakiem dymu. Są prawdziwe instrumenty, jest Iggy Pop, jest cudnie. Mocne 8/10
Piękna to płyta. Prawie idealna, pomijając ostatni, zupełnie niepotrzebny utwór. Magiczny wokal i kompozycje, które cieszą duszę. Mój ulubiony krążek z dotychczasowych 9.5/10
Dziwne, fantasmagoryczne, pełne przesytu i eksperymentu. Przypomina Sierżanta Peppera, chociaż to raczej kapral. Przy kilku kawałkach bawiłam się przednio, inne nieco męczyły. Ale myślę że mogę z czystym sumieniem dać 7/10
Kreatywne, dobre bity, azjatyckie naleciałości, odważne teksty, plus jeden wielki hit, który kiedyś śpiewałam w kółko. Dla jednych repetytywne, dla mnie bardzo w zgodzie ze sobą i estetyką tamtych czasów. Mocne 8.5/10 równane w dół
Hmm… może to był po prostu zły dzień na tę płytę. Ale wydawała mi się trochę monotonna, bez większych fajerwerków. Obrała jeden kurs i bardzo konsekwentnie się go trzymała. Jest na tej płycie kilka kawałków, które lubię, ale ogólnie trochę mi zniknęła w tle. 6.5/10
Trochę cukierkowa, balonowa, ale bardzo wpadająca w ucho. Lekko retro, taki vibe lat 60. 7/10. We got the beat wpada w ucho jak mało co. Plus za ogólny vibe “girl-power”. 7/10
Za długi. Momentami monotonny. Dwa-trzy dobre, klimatyczne utwory nie rekompensują trzydziestu minut przeciętnej elektroniki. 6/10
No i to jest punk, który szanuję. Energia, radość, bunt. Miasto, masa, maszyna. Deszc, para, szybkość. Kop energetyczny jakich mało. 9/10
Jest coś kojącego w tych melodiach. Muzyka jak promień słońca. Niektóre utwory są niesamowite, ale niestety jest też sporo przeciętnych. Mimo wszystko jest to mój rodzaj muzyki, strefa komfortu, którą czasem trudno opuścić. Brakuje tylko Brown Eyed Girl 7/10
Zaskakująco dobry album. Mięsisty, muzyczny, instrumentalny. Ale też jest coś narcystycznego w nagrywaniu kawałków, które mają więcej niż 10 minut. Pod koniec byłam już zmęczona. 6/10
W teorii przyjemne, radosne, energiczne. W praktyce wtórne, pozbawione samoświadomości, ZA DŁUGIE. Tego się da słuchać w małych dawkach, wtedy pewnie jest przyjemne. Ale cała płyta? Męczy bardzo. W dodatku za bardzo przypomina coś, co już znam (np. MGMT) i to w lepszej wersji. 5/10
Piękny album. Zaskakuje liczba instrumentów, teksty wręcz światotwórcze, sposób prowadzenia utworów. Bardzo ambitna płyta, która jest absolutnym klasykiem. Baby we were born to ruuuun!!!! Głos Bruce’a otula. To powinien być musical 7/10
Niewiele mi się w tym albumie podobało. Nudny, grubociosany, jakiś taki prosty i niewymagający, a do tego nużący. Falset mnie męczył, melodie nie rajcowały. Zapomnę o nim w kilka dni. 3/10
Ale to było fajne. Nie ma na to chyba innego słowa - fajne pasuje idealnie. Przyjemne, energiczne, wprawiające w dobry humor. Nie jest to album, który poruszy do łez albo zmieni życie. Ale poprawi humor, umili dzień i pozwoli na chwilę oderwać się od trosk. A to już dużo. Głos Roda jest specyficzny, ale może przez aranżacje i siłę instrumentów tutaj nie razi tak jak zwykle. Mocne 8/10
Są dobre momenty, ale całość jest dla mnie przekombinowana i przekrzyczana. Plus za solówki gitarowe i ogólny kunszt instrumentalny. Wiem, że dla niektórych to czysty geniusz i sztuka. Dla mnie? Nie moja bajka. 6/10