Nevermind is a rock/grunge classic, a must listen for all. The first half of this album is full of top chart songs that are nowadays super recognizable and one might say even a bit overplayed. The second half is a bit more experimental and will not suit everybody's taste. The cover is also as iconic as the album itself.
Bardzo ciekawa warstwa muzyczna. Bogactwo dźwięków, różnych sampli i ciekawie zmiksowane. Przekaz liryczny trochę mniej adekwatny do naszej sytuacji z racji braku czarnej części społeczeństwa.
Meh. Żadna piosenka mnie nie zainteresowała.
Dobre kawałki w ciekawym wydaniu koncertowym. W wersji deluxe na drugiej części 3 razy się powtarzają utwory :p
Całkiem przyjemne, spokojne nutki. Album zawiera większość najpopularniejszych utworów więc nic dziwnego, że się tu znalazł.
Radosny album, kilka fajnych piosenek. Take me out to absolutny banger. Jacqueline i Rhe dark of the matinee też całkiem spoko, reszta przeciętna. 3.5/5
To bardziej zbiór utworów poety niż piosenkarza. Cohen zabiera nas w emocjonalną wędrówkę przypominającą rozmyślenia o życiu po kilku głębszych podchodząc pod cienką granicę doomerstwa. Album kończy się równie szybko jak się zaczął i człowiek łapie się na tym, że nie do końca go docenił i należy go odsłuchać jeszcze raz.
3 absolutne bangery, które niestety prościej usłyszeć w telewizji niż w radiu. Reszta albumu średnio bym powiedział. 3.5/5
Na pewno ten album był wielkim poruszeniem w momencie wydania, jednak po tylu latach i dla człowieka, który nigdy specjalnie się trash metalem nie interesował większym zaskoczeniem niż znane Battery i tytułowe Master of puppets był na przykład instrumentalny Orion. Ogólnie jak na Mettalice wydaje się dość stonowany cały album. 3.5/5
Nie mam nic do punków, ale ten album to był zbiór nieprzyjemnych dźwięków. Perkusja i gitary piszczały w uszach, a wokalista próbował połączyć mumble-rap z speed metalem i był całkowicie niezrozumialny. Nawet napisy podawały część zwrotki jako "incomprehensible". Ostatnie utwory były troszkę lepsze, ale żeby się do nich dobić to istna katorga. 2/10 nie polecam.
Bardzo przyjemny album, styl kojarzy mi się z muzyką Maanamu.
Beatelsi zawsze spoko, nie jest to co prawda ich najlepszy album, a i mix stereo może być lekko denerwujący.
Pomimo, że mieliśmy niedawno okazję posłuchać wersji koncertowych większości utworów, to mimo wszystko tamte wykonania były znacząco inne. Tutaj jest wszystko bardziej dopracowane, bez udziwnień i to po prostu lepiej brzmi. Lazy i Highway Star zawsze na propsie.
Jak na swoje lata album wydaje się dość nowoczesny. Połączenie rocka popu i muzyki alternatywnej daje czasami ciekawe efekty. Ogólnie album dość specyficzny i nie na każdą okazję.
Blitzkrieg Bop fajne, ale miałem wrażenie, że słucham tego samego utworu 14 razy. Za każdym razem to samo odliczanie na początku i praktycznie taka sama gitara. Kurtkę po nich nazwali więc coś tam niby osiągnęli :p
Jak ogólnie lubię Daft Punk to po tym albumie widać, że do wielkości trzeba dojść. Krążek brzmi raczej jak zlepek różnych baz i bitów do dalszego miksowania niż prawdziwe utwory. Może trochę też denerwować przesadna repetetywność utworów, zwłaszcza że niektóre trwają ponad 7minut. Rollin' & Scratchin' ma tak kakofoniczne dxlźwieki, że nie byłem w stanie przesłuchać do końca. Around the world znałem i wciąż dobre, chyba najlepsze z albumu. Daftendirekt całkiem ciekawe, pewnie przez to że ma chociaż odrobinę wokalu. Rozumiem, że płyta miała duży wplyw na muzykę klubową i elektroniczną, ale w mojej opinii jest to ich najsłabsza płyta. 2.5/5
Ten album idealnie uderza w mój czuły punkt, czyli album który nie jest zbiorem akurat napisanych i jako tako powiązanych ze sobą utworów, lecz prowadzi nas przez historię życia z początkiem środkiem i końcem. Tutaj pojawia się też jego wada, albowiem uważam że gra on jak tanie słuchawki mocną V-ką. Początek i zakończenie są wybitne, jednak z racji prawie 1.5 godzinnego czasu trwania środek wydaje się zbyt rozciągnięty, a zmieniający się wtedy styl na bardziej spokojny i melodramatyczny nie ułatwia dobrego skupienia się. Powtarzające się motywy zarówno liryczne jak i muzyczne pozwalają ugruntować piosenkę i wymuszają na odbiorcy spojrzenie na problem z innej strony. Gdyby rozważać go jako zbiór piosenek na pewno znajdziemy lepsze krążki, jednak jako album koncepcyjny, rockowa opera, teatr muzyczny jest to jeden z najlepszych, definiujących daną epokę przedstawień. Dla osób mających problemy z koncentracją polecam zamiast albumu obejrzeć film, który jest jego wizualizacją.
Lepsze niż pierwsi Beatelsi, gorsze niż późniejsze albumy. Taka alternatywna rzeczywistość. Trochę denerwowało mnie użycie dźwięków puszczanych od tyłu w 3 lub 4 utworach. Jak na swój wiek całkiem ok, ale nic szczególnego mi nie zapadło w pamięci.
Przesłuchałem zarówno aranżacje pana Zorna jak i oryginalne utwory i nie ma porównania. Spy vs spy jest przesytem instrumentów, tempa i złożoności. > John, jak dużo chcesz perkusji? > Tak. Nie jest to zdecydowanie album do posłuchania przy kominku i lampce wina, a bardziej pasuje na scenie trash metalowej.
Po trzykrotnym przesłuchaniu, nadal nie wiem co o tym sądzić. Z jednej strony podczas samego słuchania kilka kawałków mi się całkiem podobało, jednak nie potrafię sobie przypomnieć nawet jak leciały. Muzycznie całkiem ciekawe, lirycznie specjalnie do mnie nie dotarł.
Ten album jest definicją obojętności. Nic złego, nic nadzwyczajnego, nawet jednego dobrego bangera nie ma :(
Każdy utwór w innym stylu, piosenki nie są złe, ale też nie zapadają specjalnie w pamięci. Mocne 3/5.
Dobre chillowe sample, ale brakowało mi jakiejś inwencji twórczej, bo znowu wyszła składanka tracków do użycia później.
Bardzo ciekawy mix muzyki latynoskiej, francuskiej, afrykańskiej podany w trzech językach. Bardzo rytmiczne piosenki, niebanalne użycie języka i coś innego niż standardowe amerykańskie/brytyjskie przeboje. Bongo bong to klasyczny banner, również z Me gustas tu, które nie jest na tej płycie. Ciekawym zaskoczeniem było Welcome to Tijuana. Mocne 3.5/5
Kolejna muzyczka z windy, sample Jamesa Bonda spoko.
Where the wild roses grow - fiu fiu fiu extra. Reszta poniżej przeciętnej, każda piosenka w formie ballady z historią która potrafiła się dłużyć. Niektórych utworów nie mogłem do końca przesłuchać bo zaczął wyć jak w Stagger Lee. 2.5/5
Gdyby puścić ten album komuś nie mówiąc czego słucha i z pominiętym Killer Queen to ciężko było by mu odgadnąć zespół. Nie ma tu jeszcze tego stylu znanego z greatest hitsów, widać że wciąż szukali, bo album jest dość różnorodny, jednocześnie ciekawy i angażujący.
Ale mi smutno, ola boga. Na gitarce sobie gram, ram pam pam.
To jest to czego oczekuję od sampli, nie tylko sama baza, ale całe piosenki. Wzorowana muzyka na jazzie z dodatkowym twistem. Jak zwykle lirycznie czarny rap z lat 90 ciężko odnieść do naszej polskiej rzeczywistości, ale przyjemnie się tego słuchało. Mocne 4/5
Powinni bardziej się skupić na cheezy-rock-popie bo te kawałki brzmią dużo lepiej jak "something 4 the weekend"".
Czasem głos artystki trochę wkurza, maps ok. Szkoda, że heads will roll to nie ten album.
Pierwsze 3 utwory złoto, dalej różnie. Słucha się bardzo przyjemnie. 4.5/5
Pierwszy utwór nawet mnie zaskoczył nowoczesnością dźwięku, ale później wróciliśmy do lat 90 i nic specjalnego.
Całkiem przyjemne, gość wydaje się być lekkim śmieszkiem. Ciekawe aranżacje, bardzo fajny głos, kilka dobrych nut. Solidne 4/5
Taki punk, tylko jeszcze z dużą naleciałością rocka. "We will fall" fajne ale nie na 10 min. Może nic odkrywczego jak na rok 2022, ale domyślam się, że w '69 trochę więcej hałasu narobiło. Na 4 niestety trochę za słabo. 3.5/5
Na pierwszy przesłuch, bit był nie najgorszy, ale jak zacząłem dogłębniej słuchać tekstów, to znowu ciężko się utożsamić jak śpiewa tylko o hajsie, dragach i dziewczynach. W dodatku muzyka często nie przeszkadza w jego flow i wychodzi taka średniawka. Ponad godzinę tego słuchać to jednak trochę za dużo. Najlepsze Izzo (H.O.V.A).
Szczerze? Nie byłem w stanie przesłuchać albumu do końca, nie wiem czy miałem jakiś gorszy dzień czy coś, ale głos wokalistki byl na maksa wkurzający, a amuzyka zbyt agresywna.
Szczerze, druga strona płyty podobała mi się bardziej niż pierwsza z mniej rockową, ale ciekawszą muzyką. Higlight: "In the light", ach ta linia melodyczna.
Może niektóre utwory są mocno przeruchane, ale to tylko świadczy o tym jak mocno ukorzeniły się w muzyce. Jak na 15 utworów conajmniej 4 każdy zna. Może album jest trochę przydługi i piosenki są dość podobne do siebie, to wciąż zasługuje na porządne 4.5.
Coś zupełnie innego i raczej kojarzy się z muzyką w wschodniej knajpie niż liście top albumów, ale jednocześnie jest ciekawa, bardzo rytmiczna i po prostu fajnie się tego słucha. Cover Imagine jest na tej płycie trochę zbędny.
Nevermind lepsze, ale to wciąż całkiem ok. Takie nie za mocne 4/5
Super chillowe nuty, ale nic nadzwyczajnego. Każdy utwór próbował celować w trochę inny styl. Idealne do słuchania w tle. Light my fire na końcu totalnie z dupy.
Może trochę mało bluesa, ale wciąż bardzo przyjemny album. Afrykańskie nuty mają jednak w sobie ten rytm i człowiek, nawet jak nie rozumie o co chodzi w piosence, to się buja do nich.
Klasyka gatunku, trochę ciężko się słucha w pracy. Po okładce spodziewasz się crab rave a tu tylko zwykły rave ;)
Nie porywa, flat mnie brzmi jak soundtrack z romansidła. 2.5/5
Westernowa muzyczka ma to do siebie, że albo jest epicka, albo się nudzi po 30 sekundach. Big Iron spoko, reszta miałka.
Lubię ich muzykę, ale ich późniejsze albumy są lepsze. Ciekawe aranżacje utworów, chociaż przy ponad 17-minutowym My Generation chyba 2 razy myślałem, że to już nowa piosenka. Nie pomogło też to, że mieszkanie obok jest remont i jak kuli płytki/wiercili w ścianie to nie za dużo było słychać.
Miks psychodeliczengo punk rocka, ciekawe linie melodyczne w niektórych utworach, ale jednocześne nie zapadły specjalnie w pamięci.
Coś tam pobrzękali, ja dobrze nie pamiętam.
Lubie chillowe, ale to nie szczególnie przypadło mi do gustu.
Jak mi źle, jak mi smutno. Napisałem piosenkę, może trochę przynudną.
Dobra muzyka do jazdy samochodem, 3 razy słuchałem i przestawałem cokolwiek słyszeć koło 3-go utworu.
Całkiem przyjemnie śpiewa, ale dupy nie urywa.
Bardzo ciekawa progresja albumu, zaczynając od wolnijeszych ballad, a kończąc na rockowym, prawie punkowym brzmieniu. Co do warstwy lirycznej niestety nie wciąnęła mnie za bardzo.
Knoppers fajnie na gitarce plumka, wolę jednak Brothers in Arms. Still jednak bardzo przyjemny album. Najlepsze Down To The Waterline i oczywiście Sultans Of Swing.
Aż sam się nie spodziewałem, że aż tak mi się to spodoba. Na 9 utworów 4 to sztosy, a reszta trzyma wysoki poziom. Album akurat trafił się na weekend i mogłem więcej czasu na niego poświęcić i finalnie przesłuchałem go chyba z 8 razy.
Nie jestem fanem elvisa, nie znałem tych utworów i jakoś szczególnie mi nie podeszły. Coś tam śpiewał i grał na gitarce, ale takie spłaszczone troche się wydawało.
Mimo wszsytko tekst jest integralną częścią piosenki i nie można go tak po prostu zamienić na losowo brzmiące słowa i dograć do nich trzeba przyznać nie najgorszą nutę. Czasem dobre solo, lub jak w jazzie "rozmowa" instrumetnów może nam zastąpić warstwę liryczną. Z moich przypuszczeń to celowali coś w stylu jak angielska piosenka brzmi dla ludzi niemówiących po angielsku. Podobny feeling mam słuchając niektórych openingów anime, pojedyncze słowa kojarzysz, ale nie do końca wiesz o co chodzi. Jeśli rozpatrzymy to w takich kryteriach to wyszło nie najgorzej.
Takie pogranicze indie-psycho-folk pop-rocku. Muzyka raczej spokojna z dość bogatą warstwą instrumentalno-wokalną. Słuchało się całkiem przyjemnie, ale nie porwało. Taka chillowa muzyczka w tle trochę.
git, najlepsze: "dazed and confused" oraz "Good times bad times"
Typowo boysbandowe piosenki o miłości i dziewczynach śpiewane na jedną modłe.
Super muzyka, energetyczna bardzo charakterystyczny i ciekawy głos. Mocne 4/5
Nowoczesne i nieoczywiste, ale jednocześnie nieprzesadzone do granic możliwości.
Ten album idealnie prezentuje to, że piosenki o miłości są proste do napisania i wszystkie brzmią podobnie. Miałem wrażenie że 3h słucham 1 utwór w pętli.
Niestety miałem okazję przesłuchać tylko raz, a zdecydowanie powinno sie wielokrotnie, żeby docenić dowolny album jazzowy. Wydawał się agresywny i dość chaotyczny, ale nie gubił. Dodatkowo wstawki i licki to w mojej opinii definicja stank jazzu.
W niektórych przypadkach nie jestem pewien czy to na nich się wzorowali, czy sami ściągnęli, ale ogólnie podało się.
Jestem pozytywnie zaskoczony, może nie jest to odkrycie roku, ale słuchało się całkiem przyjemnie. "Freedom! '90" to klasa sama w sobie.
Trzy etapy są w albumie: 1. Przychodzimy na imprezę, muzyka, szklanki, hulanki. 2. Trochę przechwalania się o samochodach, gadka szmatka żeby loszkę ugadać. 3. Idziemy na górę i puszczamy muzykę Powiedziałbym, że rzeczywiście udało mu się wcelować te kilkanaście lat do przodu.
samo sweet dreams nie wystarczy.
Odpowiednik czarnego rapu ludzi z ulicy dla młodocianych białasów z średniozamożnych rodzin, którzy przechodzą fazę buntu. Dobry punk-rockowy album z zapędami operowymi. Mocne 4, może 4.5.
Chyba była zła na Shreka, lub się jabłkiem zadławiła ¯\_(ツ)_/¯
Bardzo agresywny, czarny gangsta rap. Pierwsze utwory wchodziły lepiej, dalej trochę ciężej. 3.5/5
Superściana przeruchana, ale jest dużo innych spoko nut (roll with it it, hello, champagne supernova), słuchając miałem wrażenie nostalgiczności. Mocne 4, może i 4,5.
Połowa to covery, reszty albo nie znam, albo też covery. Brakowało oryginalności. Dałbym 3, ale jak grasz nie swoją muzykę to takie 3 na szynach.
Bardzo dobry rock progresywny, inspirowany Pink Floyd, ale trochę lżejszy, bardziej komediowy się wydawał. Bardzo dobrze się słuchało 4.5/5
Niech was nie przestraszy Jazz w tytule, bo jest to raczej Samba z elementami jazzu. Dobre nuty żeby siąść wieczorem na tarasie w lato z południowo amerykańskiem drinkiem i rozkoszować się chwilą.
Chyba są lepsze albumy, tutaj myślę sobie nowość, zobaczmy co tak zajebistego jest, że dostało się od ręki na listę. No nie powala, wszystko tak samo brzmi.
całkiem przyjemny psychodelic/rock/jazz/country album
Epv spoko, reszta nic specjalnego. Cover war pigs bez potrzeby,
Bardzo chillowe organki i trąbka, ale trochę za mało różnorodności jak na 45 min muzyki. Za to dobrze się kodziło rano.
Dobre, nie znałem z imienia artystki ani albumu, ale piosenki kojarzyłem.
Jakby Daft Punk zgubił pomysł na piosenkę w połowie
Jakbym słuchał soundtracku do kilku gier na raz.
Wszystko takie samo. Jedna linia melodyczna i jazda 12 utworów.
Mix innego gatunku z orkiestrą symfoniczną, to to co tygryski lubią najbardziej.
Trochę naciągane 4, ale dawno nie było nic lepszego, a słucha się nie najgorzej. 3.5+
Może nie tak dobre jak Paranoid, ale wciąż kawał porządnej pionierskiej muzyki. 4.5/5
3.5 generyczny rock, "The boys are back in town" klasyka.
Nic specjalnego, nawet jednej dobrej nuty nie ma
Trochę za duży nacisk na instrumenty, a za mało na jej głos który jest zdecydowanie lepszy.
Bardzo dobre bity i wyraźny rap jak na 30 lat temu, pół albumu to jednak Snoop Dog, nie Dre. Nie przepadam za gangsterskim rapem, nie ważne czy po polsku czy po angielsku.
In the End dobre, reszta po prostu głośna. 3.5/5
Tiny Dancer spoko, Indiańska nuta najgorsza, reszta mocno średnia. Spodziewałem się lepszych piosenek.
Nie lubię ciężkiego metalu i jego odmian. Należy jednak docenić popierdzielanie na gitarce.
"Give it away" "Under the bridge" spoko, reszta średnia. Californication lepsze. Trochę za długi i byle jaki rap. Takie 3.5, jakby był krótszy to pewnie 4- by wpadło.
Dobrze, że wpadł po sesji, bo niektóre piosenki nie zachęcałyby do dalszej nauki. Nie interesuje mnie co obecnie robi Kanye i nie powinno to mieć wpływu na ocenę albumu.
I'd rather grind my teeth on pavement than listen to Pavement. This guy can't sing.
Troszkę przydługie, pojedyncze kawałki miały trochę lepszą nutę i tempo, ale nic wartego zapamiętania.
Na razie najgorsze rapsy, a kilka ostatnio było.